Wiersze

Panta rei

Kiedy ten dzień
Naznaczony ręką starca na moim czole
W chwili wynurzenia się na świat
To jeszcze nie dziś
Słyszę tykanie zegara
Szum nocnej ciężarówki
Więc jestem
Tu i jeszcze
Podlane kwiaty na stole
Napisany list
Kończący się dzień w którym tyle przeżyłem
A jutro
Życie przyśpiesza swój puls
Jakby mój czas nie należał do mnie
Ten dzień jest każdego dnia
O każdej porze
I trwa
Jak pierwszy lepszy wiersz zapisany deszczem
Na brudnej kartce papieru

Ulotne przywidzenie

Przytuliłaś do piersi
Polny kwiat
Zroszony rosą poranka
W żółtym pyle płatków
Zanurzyłaś usta
Pachnące wiatrem
Za przejrzystą zasłoną
Twoje kształty ulotne
Milczący uśmiech
Słowa niedopowiedziane
Ta chwila krótsza od przelotu ptaka
Znika z moich oczu
Wskrzeszona
Krótkim przywidzeniem przeszłości

Czekając na miłość

Czekając na miłość
Przechodzę obok drzewa
Co stoi samotnie
Usta
Dotykają wilgotnych liści
Czekając na miłość
Zamykam w dłoniach
Wszystkie tajemnice nocy
Szukam jej
I choć jest wszędzie
Nie mogę jej odnaleźć
Dotknąć poczuć ciepła
Na zimnych od rosy policzkach

Chwile

We śnie byłaś tą samą dziewczyną
Która zostawiła na moich wargach
Najpiękniejsze pocałunki tej ziemi
Pachniałaś wtedy wiosną
Wiatr sypał śniegiem wiśniowych kwiatów
Pamiętam w twoich dłoniach biały obrus
Z czerwienią jabłek pośrodku
Przypominał mi martwą naturę
Wyjętą jakby z ram Moneta
Ale wszystko co we śnie
Nie jest do odnalezienia
W niewidzialnym powietrzu
Puste ramy
I twoje imię
Budzące skojarzenia z dalekim dźwiękiem
Dzwonów
Podobne do pocałunku na odległość

Chwile

Podarowałem ci ten dzień
I cóż mi pozostało
Zachód słońca nawet nie różowy
Kilka muszli na plaży
A to za mało
By zamknąć drzwi na klucz
Nakarmić psa
Zasłonić firanki w oknach
Za którymi zostało wszystko to
Co się już spełniło

Zwykły dzień

Gdy wychodzę rano na ulicę
Drzewa osrebrzone szronem
Do olśnienia jasne
Strzepują resztki nocy
Patrzę na świat z przymrużeniem oka
Ludzie pędzą do pracy
Potykając się o resztki snu
Brzęczą dzwonki rowerów
I dzień wdziera się nową falą do okien
Wypełnia miasto tą samą
Nadzieją
Dlaczego taki początek
Nie wiem
Bo jest taki dzień
Znowu

Pocałunek

Ze wszystkich pocałunków tej ziemi
Pamiętam ten jeden
Pachnący dzieciństwem na pożegnanie
Grudniowe popołudnie przysypane śniegiem
Wirującym za szybami karetki
Pokój wyścielony bielą ścian
Dni i noce na skrzyżowaniu szpitalnego korytarza
Jeszcze długo czułem w piersiach
Bicie małego serca
I ten pocałunek
Przyklejony do policzka
Płatkami mokrego śniegu

Barwy dzieciństwa

Mojego dzieciństwa
Nie można wymazać gumką
Jak pierwszy nieudany rysunek
Moje dzieciństwo
Było oczekiwaniem na ciężkie kroki
Które deptały brutalnie małe sny
W ciemnym pokoju wypełnionym lękiem
Oddech dziecka
I kroki oddalające się w dół
Potem cisza trwająca w nieruchomości niezmiennej
Aż do świtu
Któregoś dnia odszedł
Pozostawiając za sobą
Pustynię miłości

Samotność

Samotność jak tykanie zegara
Kołysze myślami
Co prowadzą donikąd
Nocą puka do okien
Gdy zasnąć nie mogę
A potem siada przy mnie
I na dłonie kładzie
Pustkę chwili
Niewidzialnym kluczem otwiera drzwi
Już odchodzisz
Do następnego spotkania
Moja samotności

Archeologia

Co po nas zostanie
Byle wazon czy maszyna
Ważniejsza od miłości
To wszystko olśniło oślepiło
I zatraca coraz głębiej
Z tą nadętą dumą posiadania
Z zadartym nosem
I jeśli nie uścisk dłoni
Nie uśmiech na twarzy
To co po nas zostanie

Ulica

Na ulicy gdzie stary młyn
Każdy dzień wygląda tak samo
Warczą idą wracają i warczą
Setki nóg depcze ten bruk
Ile twarzy już nie policzę
I mrok zapala latarnie tak samo
I noc
Śpią samochody
W żółtych smugach płynie deszcz
I stary młyn szumi tak samo
I ten wiersz
Zasypiam lecz oczy otwarte
Na radość życia tworzenia
I na to że życie coś warte

Człowiek na schodach

Starzec skulony na schodach
Nie wzbudza zdziwienia
Ludzie wchodzą
Wychodzą
Mówią mu dzień dobry
Oddalają się
Czasem częstują go papierosem
Zapala bez słów
Tylko uśmiech na chudej twarzy
Nie pytam o nic
Nie mam prawa
Przez lata
Człowiek na schodach
Wtopił się w krajobraz podwórka
Jak ławka czy słup

Oto człowiek

Widzę ją codziennie
Szczupła postać pijanej kobiety
Podąża ulicą
Jej ręce
Gubią ciało
Jej twarz
Niepodobna do tamtej sprzed lat
Oczy zmęczone bez wyrazu
Oto kolejny człowiek
Upada
Gaśnie powoli
Dlaczego

Zielone drzewko

Kiedy znowu nadejdą święta
Ubierzemy zielone drzewko
Zapachnie igliwiem
Usiądziemy wspólnie przy stole
Tacy inni niż jesteśmy na co dzień
Tacy inni.
Na skrzydłach aniołów powrócą wspomnienia
Przełamane śnieżnobiałym opłatkiem
A gdy wybije północ i zadzwoni dzwon
Znowu pójdziemy własnymi drogami
Zostawimy za sobą zielone drzewko
I pokój pełen pustych słów

Wigilia

Znowu usiedli za stołem
Wśród nocnej ciszy
Betlejem
Rozbłysło gwiazdą
I łamali kruchy opłatek
Ustami pełnymi słów
Przebaczenia
Cicha noc rozbrzmiała
Dźwiękiem dzwonów
Sypał śnieg
W ciemnym pokoju
Puste krzesła
Czekały na spóźnionych gości
Co przyjdą kiedyś
I zostaną z nami
Na zawsze

Skip to content