LEGENDA O KAMIENIU TATARSKIM
Powoli zapadał wieczór. Wielki księżyc zawisł nad wierzchołkami drzew i jasnym światłem oświetlał niewielką polanę. Wiatr zasnął gdzieś na skraju puszczy i nastała zupełna cisza. Zygfryd dorzucił kilka suchych gałęzi do ogniska, oparł się plecami o szeroki pień dębu i oddał rozmyślaniom. Przed oczami stanęły obrazy spalonych siół i ciała zamordowanych ludzi. Nie widział nigdy sprawców tych czynów, ale smolarze – uciekinierzy z puszczy, opowiadali o strasznych, skośnookich wojownikach z południa, których nazywali Tatarami. Dreszcz przeszedł mu po plecach, bo właśnie czcigodny starosta wysłał go, aby bacznie wypatrywał, czy owi barbarzyńcy nie pojawią się w tych stronach.
– Musi coś w tym być, skoro starosta Neidenburga przykazał mi baczyć na południową ścianę puszczy – pomyślał Zygfryd. Położył się wygodnie na miękkim runie i zasnął. Nagle przebudził się. Ciszę nocy przerwały jakieś odgłosy, Przyłożył ucho do ziemi. Ziemia drżała pod kopytami koni. Było ich wiele, zbyt wiele.
– Jezus Maria, co robić, pędzić z wieścią do zamku, czy zostać i bacznie się rozglądać. Tysiące myśli kłębiło się w jego głowie. Zygfryd pobiegł w stronę strumienia, pot wystąpił mu na czoło, serce waliło jak młotem, a przecież w niejednej już bitwie wykazał się odwagą i opanowaniem.
Po chwili zatrzymał się i wdrapał na jeden z wysokich dębów. Siedząc na gałęzi, ujrzał szeroką polanę oświetloną blaskiem miesiąca. Zewsząd wyłaniały się postacie w szarych wojłokach. Jeszcze nigdy nie widział takich wojowników. Wytężył więc wzrok. Polana zaroiła się od jeźdźców. Na głowach mieli spiczaste czapki, o których opowiadali zbiegli smolarze. W poświacie ich oczy błyszczały jak wilcze ślepia. Krzyczeli coś, potem zsiedli z koni i zaczęli rozpalać ogniska. Zygfryd zsunął się z drzewa, pobiegł w stronę ukrytego w puszczy wierzchowca i pogalopował z wieścią do zamku. Po bruku zastukały końskie kopyta. Zaspany strażnik wychylił się zza murów.
– A kogo tam po nocy złe duchy niosą ?! – wrzasnął z góry.
– To ja, Zygfryd, otwieraj durniu, otwieraj chyżo, mam wieści dla czcigodnego starosty!
Trzasnęły rygle i żelazna brama otwarła się ze zgrzytem. Zygfryd zostawił konia pachołkowi i co sił w nogach pobiegł do komnaty. Starosta odmawiał właśnie pacierze, gdy otworzyły się dębowe drzwi i w progu stanął Zygfryd. Jego zmęczona i szara twarz budziła niepokój.
– Co tam za wieści przynosisz?
– Widziałem wielu skośnookich jeźdźców, są o pół dnia drogi od miasta i zamku.
– Wielu mówisz, skąd przybyli, co robią, mów po kolei.
Zygfryd długo opowiadał komturowi o tym, co widział i słyszał. Gdy opuszczał jego komnatę, na dworze widniało i piały już pierwsze kury.
– Zawołaj tu Rossendorfa, a ten niech zbierze wszystkich znaczniejszych mieszczan i czekajcie na mnie w refektarzu.
Starosta został sam. Westchnął ciężko i spojrzał na duży, drewniany krzyż wiszący na ścianie. Tak naprawdę nie miał żadnego planu. Wszystko stało się tak nagle, niespodziewanie. Pierwsze promienie słońca odbijały się w barwnych witrażach. Na dziedzińcu, w stajniach i spichrzach krzątali się pachołkowie i stajenni. Wstawał nowy dzień.
– Co nam przyniesie ta jutrznia? – myślał idąc w stronę refektarza.
Mieszczanie już od dawna oczekiwali przybycia starosty.
Siedzieli na dębowych ławach, w milczeniu spoglądali w stronę drzwi. Zapadła cisza, którą po chwili przerwał kapitan Danveld.
– Mury trza nam wzmocnić, przygotować kotły ze smołą, zamknąć wszystkie bramy i bacznie śledzić pola od wschodu, bo stamtąd nadejdą pewnikiem.
– Jeśli nadejdą, może pójdą dalej, na południe – odezwał się Hugo.
– Tak, czy inaczej – wtrącił się starosta – trza nam mieć baczenie i poczynić przygotowania do obrony zamku i miasta. Ruszajcie zatem, a o wszystkim donoście chyżo.
Tymczasem wieść o Tatarach rozeszła się szybko po mieście. Przekupki zamykały stragany, pośpiesznie zatrzaskiwano drzwi i okiennice kamienic, a mieszczanie i cechy przygotowywały się do obrony miasta. Kobiety, dzieci i starcy ruszyli w stronę zamku, mieli nadzieję, że mury i niedostępność miejsca ocalą im życie. Zapadła noc. Na murach płonęły smolne kotły, straże bacznie wpatrywały się w mrok, czy nagle nie wyłonią się z niego postacie dzikich jeźdźców. O świcie ludzie zaczęli powątpiewać w nadejście Tatarów. Myślano powszechnie, że ominęli miasto i powędrowali dalej, gdzieś na południe. W ludzkie serca wstąpiła radość. Nie ma już Tatarów, nie dla nich te mury i armaty, czas wracać do domów. Około południa od północnej strony murów rozległy się krzyki straży. Dostrzegli w oddali zastępy wojowników. Pola zaroiły się od szarych sylwetek jeźdźców. Nad ich głowami powiewały dumne buńczuki. Kobiety i dzieci podniosły lament, ale rycerze kazali im schronić się na dziedzińcu zamkowym. Starosta i żołnierze pobiegli na mury. Zaczęto ustawiać beczki z gorącą smołą i wrzątkiem, układano pospiesznie kule do armat. Obrońców były setki, najeźdźców tysiące. Posuwali się powoli w stronę zamku. Końskie kopyta wzbijały tumany kurzu. Zza chmur wyjrzało właśnie słońce i oświetliło zastępy szarych jeźdźców. Na ich czele jechał wojownik odziany w zbroję nabitą połyskującymi, metalowymi łuskami. Ta zbroja i barwne ozdoby konia wyróżniały go z szarej ludzkiej masy.
– To pewnie ich wódz – pomyślał starosta i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w postać Tatara.
W zamku tymczasem panował wielki ruch. Gotowano smołę i wodę na wrzątek dla obrońców. Wszyscy byli czymś zajęci. Kobiety modliły się na dziedzińcu do Matki Przenajświętszej, aby pomogła obrońcom i ocaliła miasto, zamek i ludzi. Przy jednej z armat kręcił się jasnowłosy chłopak stajenny. Nazywał się Janek Nowak. Ten pędziwiatr, jak mówiła o nim jego matka, nigdy nie mógł usiedzieć w domu. Ciągle gdzieś znikał. Biedne matczysko nie żałowało dla niego rózgi, ale to nic nie pomagało, więc w końcu dała spokój. Teraz też nie posłuchał matki i zamiast siedzieć w domu, pobiegł na mury pchany ciekawością i chęcią wzięcia udziału w walce.
– Jeszcze im pokażę – mruczał pod nosem i zaciskał swoje małe pięści.
Wtem na polach podniósł się krzyk ogromny. Wódz Tatarów dał znak i z tysięcy gardeł wyrwało się głośne : Ałła, Ałła !!!
– Gott mit uns!!! – odpowiedzieli żołnierze i mocniej ścisnęli szable w dłoniach. Ziemia dudniła pod kopytami koni, pędzący jeźdźcy byli coraz bliżej. Wrzask podniósł się tak ogromny, że świdrował w uszach, przeszywał do szpiku kości. Skupione twarze obrońców zastygły w bezruchu.
Nagle gdzieś z lewej strony huknęła armata. Kula poszybowała w powietrze. Śledziły ją setki oczu. Jezu Chryste uderzyła prosto w pierś pędzącego na czele wodza Mongołów. Zmiótła go z siodła i jeździec upadł wprost pod kopyta pędzących z tyłu koni. Wojownicy mongolscy zatrzymali się, ława ludzkich głów znieruchomiała. Z tysięcy gardeł wyrwał się krzyk przerażenia. Potem nastała cisza straszna, złowroga, ponura. Wojownicy podnieśli ciało wodza, ułożyli na zrobionej naprędce kolasce z tarcz i zaczęli odstępować.
– Chwała ci Panie, chwała!!! – krzyknęli obrońcy na murach.
Było już jasne, że śmierć wodza Mongołów ocaliła mieszkańców i odejdą teraz na dobre.
Wieczorem kapelan zamkowy odprawił mszę dziękczynną. Potem starosta i co przedniejsi mężowie pruscy udali się na naradę.
– Dziękujmy Matce Świętej za ocalenie, bo nie zdzierżylibyśmy takiej liczbie i sile.
– Powiadają, czcigodni bracia, że ową armatę odpalił wyrostek stajenny, którego zowią Janek Nowak.
– A gdzież on teraz, przyprowadźcie go tutaj – rozkazał starosta..
– Nikt tego nie wie, zniknął gdzieś.
– To szukajcie go, szukajcie wszyscy.
I wszyscy zaczęli szukać Janka po całym zamku. Tymczasem przestraszony chłopak ukrył się w starym spichrzu na wieży.
– Co ja zrobiłem – myślał, teraz to dopiero dostanę, a może nawet mnie powieszą z rozkazu starosty? Wcisnął się w najciemniejszy kąt i zasnął. Szukano go przez całą noc, dopiero nad ranem dwóch koniuszych znalazło Janka śpiącego w starym spichrzu.
– Tu się ukryłeś, a wiesz, że wszyscy cię szukają: żołnierze, służba. Tak rozkazał starosta, chodź szybko z nami. Zaprowadzili chłopca na dziedziniec. Janek spoglądał spode łba na żołnierzy i tłum zebranych ludzi. Spuścił wzrok i czekał na to, co miało nastąpić. Na dziedzińcu zamkowym zaległa cisza. Słychać było wesoły świergot ptaków pod pułapami dachów. Tę cisze przerwał donośny głos starosty:
– Nie szata ani urodzenie mówią o człowieku, ale jego czyny. Ten oto wyrostek, nie ze szlacheckiego przecież stanu, a wszyscy winniśmy mu wdzięczność i szacunek. To on ocalił nasze głowy, miasto i zamek. Jesteś Janku naszym bohaterem.
– Niech żyje Janek, niech nam żyje!!! – ozwały się gromkie głosy zebranych na dziedzińcu ludzi.Chłopiec stał wyprostowany, dumnym wzrokiem spoglądał na mieszczan i żołnierzy. Został bohaterem, ocalił miasto, sam jeden pokonał zastępy wrogów.
Mieszczanie podarowali Jankowi garniec pełen złota. Odtąd mały koniuszy i jego spracowana matka cieszyli się szczęściem i żyli w dostatku. Janka ciągle gnała gdzieś ciekawość świata i chęć przeżycia przygód. Został przyjacielem kapitana Danvelda i razem z nim zginął gdzieś w jednej z bitew. Wkrótce zmarła też jego matka. W tym miejscu czas już zakończyć tę opowieść. Od tamtych czasów minęły wieki, spróchniały rozłożyste dęby, ale zostało miasto i zamek na wzgórzu. Na polach porośniętych barwnym kwieciem, do dziś dnia leży ogromny głaz zwany Kamieniem Tatarskim, a obok rozciąga się malownicza wieś – Tatary. Podobno głęboko w ziemi, pod kamieniem, Tatarzy pochowali swego wodza – Dżamełłę i odeszli na południe. A co z garnkiem złota, który otrzymał chłopiec od mieszczan Neidenburga? Sprytny młokos ukrył go gdzieś w zamku, ale tajemnicę zabrał do grobu. Wielu go już szukało, ale nikt nie znalazł. Może Wam bardziej się poszczęści i któregoś dnia odnajdziecie garniec pełen złota. Wtedy pomódlcie się za duszę Janka – małego bohatera, który kiedyś ocalił miasto i ludzi od straszliwej rzezi.
LEGENDA O ŁYNIE
Od wieków płynie rzeka Łyna,
Nad wodą chyli się wierzbina,
Listkami szepce o radości,
Starą warmińską pieśń miłości.
Każdego ranka Jaś sierota
Nucił tę pieśń, a zorza złota
Niosła melodię po jeziorach,
Wysmukłych trzcinach, szarych borach.
A gdy już dorósł z rybakami
Zarzucał sieci wieczorami,
Słuchał cichego szumu fal,
Wiatru co niósł te fale w dal.
Aż pewnej nocy w starej sieci
Olbrzymia głowa blaskiem świeci,
W złotej koronie, z diamentami,
Króla, co władał jeziorami.
Gdy rybacy oprzytomnieli,
Chwycili sznur, mocno ścisnęli.
Targnął się potwór raz i drugi,
Lecz w sieci sznur mocny i długi.
Więc musiał przyrzec władca stary,
Gdy księżyc wzejdzie na szuwary,
Oddać Jankowi córkę Łynę
Za żonę, potem plusk w głębinę.
Mijały lata, piękna Łyna,
Jak każda mazurska dziewczyna,
Cieniutkie, lniane płótna tkała,
Swojego Janka wyglądała.
Lecz, gdy się w życiu szczęście śmieje,
Nieszczęście obok ziarna sieje.
Janka choroba z nóg zwaliła,
Cieniami szarą twarz pokryła.
Serce Łyny ścisnął frasunek,
Gdzie ocalenie, gdzie ratunek?
Na dnie jeziora pnie srebrzyste,
Cudowne pąki rozłożyste.
W nich życiodajny ogień płonie,
Już podpłynęła, bierze w dłonie.
Cudowny kwiat ocali Janka,
Wiernego męża i kochanaka.
Brzeg coraz bliżej, słońce świeci,
Stary Mateusz zszywa sieci,
Lecz Łyna już nie będzie sobą,
Stanie się rzeką, szarą wodą.
Taki jest wyrok ojca srogi,
Czuje jak zimne są już nogi.
Lodowy chłód przenika ciało,
Lodowe serce bić przestało.
Wije się srebrną wstęgą Łyna,
A nad nią chyli się wierzbina.
Listkami szepce o radości
Starą mazurską pieśń miłości.
Legendy mają to do siebie,
Czy było tak czy nie, nikt nie wie.
Nie szukaj prawdy szkoda czasu,
Chcesz prawdę znać, posłuchaj lasu.
LEGENDA O NAPIWODZIE
Któż z nas nie słuchał legend i baśni
W czasach pokoju i w czasach waśni,
O Wandzie, Kraku, wieży w Kruszwicy,
o Warsie, Sawie, czy o Nidzicy.
Są opowieści od wieków znane,
Są też legendy te zapomniane.
Te właśnie klechdy, zamki, ruiny,
Są wielkim skarbem naszej krainy.
Dawne, oj dawne to były dzieje,
Płynęły rzeki, szumiały knieje.
W borach mieszkały sarny i tury,
Rącze jelenie i niedźwiedź bury.
W przestworzach jastrząb i orzeł przedni
Pięknej, lecz groźnej krainy strzegli.
Nastała zima, lód na jeziorach,
Sypnęło śniegiem po lasach, polach.
Noc czarnym płaszczem świat już okryła,
Gwiazdy na niebie wnet rozrzuciła.
Przy ogniu siedział człowiek skulony,
Pod dębem parskał rumak zmęczony.
Skąd przybył, kiedy w te dzikie strony
I czego szukał – sławy czy żony,
A może szukał tu zapomnienia,
Czy samotności, może schronienia.
Zmęczony głowę wsparł na kolanie,
Powiało chłodem i na polanie,
Gromada wilków wśród ognia błysków
Buchnęła parą z otwartych pysków.
Zerwał się rycerz, wziął topór srogi,
Lecz w jego sercu nie było trwogi.
Zwarli się w walce, ciała padały,
Topór krwią spłynął, lecz ręce mdlały.
Człowiek był jeden ,wilków gromady,
Choć walczył dzielnie, nie dał im rady.
Zemdlone dłonie topór puściły,
Upadł na śniegu, nie miał już siły.
Nastała cisza, niebo szarzało,
Wilki odeszły, słońce wyjrzało.
Zajęczał Hannus, śmierć była blisko,
Gasło powoli nocne ognisko.
Ból przeszył nogi, żar palił ciało.
Wtedy to serce woja zadrżało.
Kto krzyż postawi, kto mnie pochowa,
Kto pamięć o mnie w sercu zachowa?
Wtem psów szczekanie i trzask po lesie
Poranne echo z oddali niesie.
Młoda dziewczyna z oszczepem w dłoni
Brnie w śnieżnych zaspach i sarnę goni.
Nagle skrwawione ciało ujrzała,
Na psy krzyknęła, konia wstrzymała,
Przemyła rany, zmoczyła czoło,
Ogień znów buchnął, raźno, wesoło.
Więc żyję, Bogu niech będzie chwała,
Żyjesz, odrzekła córka Zmysława.
Napij się wody, ugaś pragnienie,
Źródlana woda da ukojenie.
Nadeszła wiosna, zakwitły kwiaty,
Hannus choć słaby doglądał chaty.
Pokochał szczerze córkę Zmysława,
Lecz czy dziewczyna też go kochała?
Zostań, szeptało serce rycerza,
Inny głos mówił, dobyj pancerza,
Ruszaj przed siebie, zdobywaj sławę,
Łupy ,bogactwo, jedź na wyprawę.
Długo rozmyślał, żona czy sława,
Aż w końcu udał się do Zmysława
Kocham twą córkę, zostanę z wami,
Osadę wzniosę tam, pod dębami,
Gdzie tryska czysta, źródlana woda
I nazwę sioło te – NAPIWODA
Bo twoja córka ją mnie poiła,
Skrwawione ciało wodą obmyła.
Woda gasiła moje pragnienie,
Dawała siły i ukojenie.
Mijały lata, wieki mijały,
Dęby wysokie dawno spróchniały.
Rosła i kwitła osada cała,
Ludzie odeszli, nazwa została.
Klechdy, kościoły, zamki, ruiny
Są wielkim skarbem naszej krainy
Tysiąca jezior, rozległych lasów,
Przebrzmiałych zdarzeń z zamierzchłych czasów.
OPOWIEŚĆ O ZAMKOWYM WZGÓRZU
Dawne te czasy gdy puszcze szumiały,
A w puszczach osady ukryte,
Na bagnach, w kniejach duchy mieszkały,
A bagna te nieprzebyte.
W środku polany stał posąg trójgłowy,
Prusowie mu dary składali.
Owoce, mięso, napój miodowy
I pieśni dziękczynne śpiewali.
Lecz przyszli rycerze zakuci w pancerze
Z czarnymi krzyżami na płaszczach.
Płonęły osady, świątynie runęły,
A ludność ukryła się w chaszczach.
Lecz tylko niewielu te chaszcze ukryły,
Bo wielu powrozy związały.
Stalowe rumaki miażdżyły, dusiły
I pruskie posągi padały.
Gdzie gaj święty szumiał i stał bóg trójgłowy,
Topory warczały do nocy.
Krzyżacy wznosili potężny i nowy,
Swój zamek i symbol swej mocy.
Miał stanąć na wzgórzu jak gniazdo na skale,
Z którego wzrok sięga daleko,
Więc górę sypano i dębowe bale,
Od świtu ścinano na rzeką.
I szły wyprawy zakonnych rycerzy,
Niewolnik wciąż nowy przybywał.
I górę sypano wciąż wyżej i wyżej,
A śnieg ciała zmarłych przykrywał.
I stanął zamek kamienno-ceglany,
Jak orzeł nad okolicą.
Przez Niemców Neidenburgiem nazwany,
A przez Polaków Nidzicą.
Skarb generała Samsonowsa
Była pogodna sierpniowa noc. Południowy wiatr przyniósł zapach lasu i skoszonych traw.
– A to ty Mikołaju, czy są jakieś wieści od generała Rennenkampfa ?
– Na razie nie ma wasza ekscelencjo, może nadejdą o świcie.
– Jak myślisz – zapytał generał – czy Bóg, tam wysoko patrzy na nas ?
– Ośmielam się stwierdzić, że Bóg ma ważniejsze sprawy i nie interesuje się wojnami ludzi.
– Masz rację, ja też tak myślę.
– No idź już i spróbuj się trochę przespać.
– A wy ekscelencjo ?
– Ja tu jeszcze chwilę zostanę i posłucham tej nocnej muzyki. Od strony okopów płynęły melodie żołnierskich pieśni. Przed oczami Samsonowa stanął rodzinny dom, który został tam, daleko w Rosji, twarz żony witającej go uśmiechem i błękitem oczu.
O świcie dwudziestego piątego sierpnia po obydwu stronach okopów zagrzmiały działa. Pociski ryły ziemię, wgniatały w grunt ludzkie ciała. Rosyjskie pułki szły do natarcia jeden za drugim, gęstniał też ogień od strony Niemców. I tak na przemian obie armie rzucały do walki tysiące nowych żołnierzy, ale wieści docierające do sztabu generała Samsonowa były coraz bardziej niepokojące.
– Gdzie jest do diabła armia tego Rennenkampfa ? Walił pięścią w stół Samsonow.
Na jego pytania nie było odpowiedzi. Oficerowie zdawali sobie sprawę z tego, że armia ,, Narew ” traci powoli siły i bez wsparcia wojsk armii ,, Niemen ” może ponieść klęskę. Nikt jednak nie odważył się porozmawiać o tym z generałem.
Tymczasem bitwa pod Stębarkiem trwała już czwarty dzień. Druga armia rosyjska ponosiła ogromne straty w ludziach, na domiar złego w wielu oddziałach zaczęło brakować amunicji. Nadchodzące z frontu meldunki zaczęły się powoli układać w jedną straszną całość. Oto rosyjskie pułki cofały się na wszystkich odcinkach. Dziesiątki tysięcy żołnierzy cara dostało się do niewoli. Widmo klęski zaciskało coraz ciaśniejszą pętlę.
W nocy, z dwudziestego ósmego na dwudziestego dziewiątego sierpnia 1914 roku Samsonow zwołał ostatnią naradę sztabu.
– Panowie, myślę , że zbliża się koniec. Wojska Hindenburga otaczają nas. Dalsza walka to tylko bezsensowna śmierć tysięcy naszych żołnierzy. Słucham, co macie do powiedzenia w tej sprawie.
– Może armia generała Rennenkampfa nadejdzie z odsieczą -odezwał się nieśmiało pułkownik Aleksiej Pawłowicz.
– Mnie nie interesuje jakieś może pułkowniku, osobiście myślę, że te wojska nigdy do nas nie dotrą, a sami wiecie, jaka sytuacja panuje na frontach. Zarządzam odwrót resztek armii „Narew”, nawiązać łączność z oddziałami i wykonać rozkaz. Odpowiedzialność przed imperatorem biorę na siebie.
Oficerowie opuścili ziemiankę generała i udali się do swoich oddziałów.
– Kapitanie Piotrze Korniłowiczu zostańcie jeszcze chwilę, a ty Mikołaju odłóż te mapy i idź zobaczyć, jak wygląda sytuacja w szpitalu polowym. Adiutant strzelił obcasami i zniknął w mroku nocy.
– Kapitanie, znacie nasze położenie, trzeba ukryć kasę armijną, by nie dostała się w ręce wroga. Jest tam prawie dwieście kilogramów w złotych rublach. Wybierzcie pięciu zaufanych ludzi i zakopcie skrzynie ze złotem. Niech pan da oficerskie słowa honoru, że dokładnie wykona mój rozkaz.
– Ależ ekscelencjo daję oficerskie i szlacheckie słowo honoru , że nie zawiodę waszej ekscelencji.
– A jak zamierzacie to przewieźć ?
– Weźmiemy furmankę z taborów i na nią załadujemy skrzynie. Mam już upatrzone miejsce. Ruszymy o zmroku.
– Dobrze kapitanie, idźcie już i bądźcie ostrożni.
Generał został sam. Gdzieś od strony Neidenburga bez przerwy słychać było kanonadę niemieckich dział.
– Hindenburg górą, a ja . – pomyślał generał, stracona armia, zostały tylko sny o potędze.
Jednym haustem wypił miarkę wódki, położył się na drewnianej pryczy i zasnął. Śniło mu się, że siedzi w ogrodzie pełnym kwiatów. Nagle ktoś podszedł do niego. Ależ tak, znał tę twarz. Przecież to car, władca całej Rosji.
– Ty tu sobie spokojnie siedzisz Aleksandrze Samsonowiczu, a tam żona szuka was już od dwóch lat.
Generał wstał z ławki, ale w tej samej chwili ogród zniknął, rozpłynął się w powietrzu.
– Ekscelencjo – ciszę przerwał głos adiutanta – czas ruszać, oficerowie czekają już na dworze.
Samsonow spojrzał zmęczonym wzrokiem na adiutanta.
– Tak, tak już czas, prowadź, prowadź swojego generała.
Noc powoli traciła barwy, księżyc zasłoniły burzowe chmury, zaczął padać deszcz. Grupa ludzi przedzierała się przez lasy w kierunku granicy Królestwa Kongresowego. Wszędzie napotykali ślady niedawnych walk, żołnierskie mogiły przysypane świeżą ziemią, dogasające zgliszcza. Na małej polanie, niedaleko Wielbarka, natknęli się na ciała kilkudziesięciu żołnierzy. To był przytłaczający widok.
– Panie generale – pułkownik Pawłow zbliżył się do Samsonowa, a co stało się z armijną kasą ? – zapytał nieśmiało.
– Pieniądze zostawiłem w rękach ludzi, którym zaufałem, wydałem w tej sprawie odpowiednie rozkazy. Kiedy nadejdą lepsze czasy, bo przecież nadejdą pułkowniku, wtedy wykopiemy je i uzbroimy nową armię.
Aleksiej Pawłowicz nic nie odpowiedział, zrozumiał, że dalsze zadawanie pytań jest nie na miejscu. Jechali więc dalej w milczeniu. Wieczorem, trzydziestego sierpnia dotarli do starej leśniczówki . Granica Kongresówki była już blisko. W okolicy nie napotkali na razie żadnych patroli ani oddziałów niemieckich. Postanowili odpocząć kilka godzin, a później pod osłoną nocy ruszyć ku granicy.
– Wasza ekscelencjo, wasza ekscelencjo – Mikołaj poruszył delikatnie ramię generała. Już noc, czas w drogę.
– Dobrze, idźcie i poczekajcie na mnie chwilę, doprowadzę się tylko do porządku i dołączę do was.
Oficerowie czekali na dworze. Wokół panowała cisza przerywana tylko cykaniem niewidzialnych świerszczy. Nagle w środku leśniczówki rozległ się pojedynczy strzał. Żołnierze wbiegli do środka i ujrzeli generała leżącego w kałuży krwi. Adiutant przykrył ciało kocem, wszyscy stali w milczeniu. Pierwszy odezwał się pułkownik Pawłowicz
– Nie mamy czasu, aby pochować generała, okolica jest niebezpieczna, mogą się tu kręcić niemieckie patrole a do granicy już niedaleko. Pomódlmy się przez chwilę, oddajmy mu cześć i ruszajmy w drogę.
Grupka jeźdźców zniknęła w czeluściach nocy, w leśniczówce zostało ciało generała Samsonowa. Dlaczego podjął taką decyzję ? Tego nikt nie wie, tak jak do dnia dzisiejszego nikomu nie udało się odnaleźć zakopanych gdzieś skrzyń ze złotem armii ,,Narew”. Te dwie tajemnice generał Aleksander Samsonow zabrał ze sobą do grobu. Po tamtych czasach pozostały cmentarze rozsiane w lasach i wsiach naszej gminy. Okopy zarosły trawą i mchem. Nad polami bitew już dawno zaległa cisza. Co stało się ze skrzyniami pełnymi złotych monet ? Tego nie wie nikt. Jest to jedna z wielu tajemnic tamtej wojny. Ludzie już od dziesiątków lat przekopują w różnych miejscach nidzicką ziemię z nadzieją, że w końcu uda się komuś odnaleźć ukryty skarb, który nazwano skarbem generała Samsonowa.
Legenda o Złotych Górach
Zbliżał się wieczór. Słońce kładło ostatnie promienie na strzechy chłopskich chat. Wokół panowała cisza przerywana tylko szumem jeziora, którego wody kołysane wiatrem, uderzały o piaszczysty brzeg.
Po kamienistej drodze, prowadzącej do Jabłonki, szedł stary człowiek. Spaloną słońcem twarz pokrywały liczne zmarszczki. W żylastej dłoni trzymał siekierę. Był to Brattka, który po całodziennej pracy na pobliskim wyrębie wracał do chałupy na zasłużony odpoczynek. Odkąd ów Mazur, niegdyś znany pijanica, został sam na świecie, jego życie stało się szare i puste jak pień spróchniałego drzewa.
Drwal oparł siekierę o drewnianą skrzynię, zjadł wieczerzę i przeżegnawszy się podziękował Bogu za miniony dzień. Potem położył się i zasnął twardym snem. Jego chrapanie słychać było w całej izbie.
Minęła północ. Miesiąc świecił jasnym blaskiem i wtedy pojawiła się dziwna postać pięknej, młodej kobiety. W długiej, białej sukni przypominała anioła. Ręką dała mu znak, aby poszedł za nią. Płynęli nad ziemią jak ptaki.
Złociste punkciki gwiazd migotały na aksamitnym niebie. Po chwili stanęli przed wysoką górą porośniętą żółtym kwieciem. Wtedy kobieta – anioł odezwała się do niego:
– Patrz, to są Złote Góry. Przed wiekami stało tu piękne i ludne miasto. Mieszkańcy bogacili się na handlu i rzemiośle, a rycerstwo przywoziło z wypraw bogate łupy. W szczęściu i dobrobycie mijały lata. Ale w XIII wieku przyszli teutońscy rycerze w stal zakuci. Ich serca, podobne do bryły lodu, nie znały litości. Palili osady, mieszkańców wycinali w pień albo zamieniali w niewolników, którzy odtąd mieli pracować na chwałę i potęgę Zakonu. Siłą i podstępem zajęli też miasto i okoliczne ziemie. Odtąd nie było już szczęścia i radości, a ludzi ogarnął strach. Okrutny prokurator Kynsberger nurzał się w ludzkiej krwi. Nawet za bójki, czy kradzieże kazał obcinać dłonie, a kobiety, na które padł tylko cień jakiegoś podejrzenia, z jego rozkazu topiono w okolicznych stawach, czy bagnach. Takie to były rządy zakonnych braci, którzy
na piersiach nosili krzyż, symbol miłości i odkupienia.
W końcu Bóg postanowił ukarać Krzyżaków za ich niecne czyny i niepohamowaną chciwość. Zesłał demona zła, który rzucił straszną klątwę i wtedy całe miasto zapadło się pod ziemię. Kobieta w bieli wyciągnęła ręce i nagle góra rozstąpiła się przed nimi. Brattka ujrzał skarby tak przeogromne, jakich ludzkie oko jeszcze nigdy nie widziało. Zewsząd słyszał niewidzialne głosy:
– Ratuj nas, ratuj mazurski drwalu, obłaskaw demona, namów go do wydania skarbu.
– Ale jak mam to zrobić, demon jest potężny, a ja stary i słaby.
– Powiedz Mazurom, że modlitwami i pobożnymi pieśniami mogą go skłonić do wydania skarbu i zdjęcia klątwy.
Wtedy góra zamknęła się, wszystko zniknęło , a on obudził się zlany potem. Usiadł na brzegu łóżka i długo rozmyślał. Ten sen niepokoił go już od wielu miesięcy i ciągle powracał.
– Co robić, sam już nie wiem, sen to, czy jawa, ale przecież byłem tam, wszystko widziałem i słyszałem.
Nazajutrz Brattka zarzucił tobołek z jadłem na ramię, wziął do ręki sękaty kij i wyruszył w stronę wsi Muszaki, gdzie nieopodal wznosiły się owe Złote Góry. Jakaś tajemna siła wiodła go tam, a wewnętrzny głos mówił :
– Idź, opowiedz ludziom o tym, co widziałeś i słyszałeś, anioły dobra będą z tobą.
I szedł Brattka pośród rozległych lasów, mijał puszczańskie osady. Dobrzy ludzie dzielili się z nim jadłem i słuchali jego opowieści o aniele, który nocami prowadzi go w głąb Złotych Gór do ukrytych skarbów. Wieści szybko rozchodziły się po mazurskich wsiach. Coraz więcej ludzi wierzyło w opowieść starego drwala. W końcu, co niedziela tłumy ludzi ciągnęły do Złotych Gór, by śpiewem i modlitwą wydrzeć ziemi jej skarby. Tak mijały tygodnie, miesiące, a pielgrzymów wciąż przybywało. Stali w dzień i w nocy, w deszczu i spiekocie na swojej świętej mazurskiej górze.
Niemcy początkowo patrzyli na to wszystko z niedowierzaniem i uśmiechem. Drwili z Mazurów, nazywając ich czcicielami bałwanów, a ich zgromadzenia masowym zabobonem. Dlaczego tak czynili ? Pewnie ich umysły nie rozumiały tego, co płynęło z głębi ludzkich serc, a była to głęboka wiara, tradycja i tęsknota za tym, co polskie. Gdy jednak pielgrzymów przybywało, niedowierzanie przerodziło się w niepokój. Słano raporty do Berlina, w których opisywano wszystko to, co działo się w małej wiosce tuż przy granicy z Polską. Wytyczne zwierzchników były jasne, dokładnie obserwować i nasłuchiwać, czy czasami Mazurzy nie wznoszą antyniemieckich haseł. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Niepokoiło ich tylko to, że modlitwy i pieśni śpiewano po polsku.
Takie to niezwykłe zdarzenia działy się na tych ziemiach owej wiosny 1921 roku. Demon zła nie obudził się i nie oddał skarbów. Potem przyszła wojna i ludzie powoli zapominali o aniołach i starym drwalu, który wezwał Mazurów, by zdjęli czar z miasta zaklętego w Złotych Górach.
Dzisiaj niewielu już pewnie pamięta tę piękną opowieść sprzed blisko stu lat. Wokół Złotych Gór panuje cisza przerywana tylko szumem wiatru w konarach puszczańskich drzew.
………………………
1. Jabłonka – nazwa obowiązująca do 1938 roku, wieś położona w północnej części gminy Nidzica, istniała już w 1411 roku.
2. Brattka – postać autentyczna, chłop ze wsi Jabłonka, szeroko pisały o nim w 1921 roku niemieckie gazety.
Legenda o zamkowym dębie
Prastare dęby, ile was tu było ?
W waszych konarach ptactwo gniazda wiło.
W kniejach, dąbrowach mruczał niedźwiedź bury,
W leśnych ostępach sarny, łosie, tury.
A z nimi Kuba spoglądał ze wzgórza,
W pniu starym dębu czas się wolno nurza
I korę dębu barwi siwą farbą,
Lecz drzewo patrzy na niego z pogardą.
Nidzicki Kuba (1) już trzecie stulecie
Dziarsko rozpoczął, chyba o tym wiecie.
Lecz jak z tym dębem było przed wiekami,
Mówi legenda, posłuchajcie sami.
Lato 1784 roku było upalne i suche. Zboża spalone słońcem rozchylały swoje kłosy, trawy, w niektórych miejscach traciły lipcową zieleń i przybierały miodowo – żółte odcienie. Bezchmurne niebo nie wróżyło zmiany pogody,
jedynie delikatne podmuchy południowego wiatru dawały nadzieję, że być może spadnie wkrótce oczekiwany deszcz.
Na zamku od rana panował duży ruch. Kucharze i parobcy przygotowywali wieczorną biesiadę, bo właśnie dzisiaj starosta Gebhard obchodził swoje 63 urodziny. Młodość tego człowieka upłynęła na wojnach i dyplomacji. Wiernie
służył królom pruskim, Fryderykowi Wilhelmowi, a później Fryderykowi Wielkiemu. Ten ostatni doceniając jego zasługi, chciał mu nawet powierzyć ważne stanowisko dworskie. Jednak bale, parady i cała ta etykieta dworska znudziły się Gebhardowi do reszty. Uprosił więc króla, a ten mianował go starostą Neidenburga (2). To było właśnie to, o czym marzył od lat. Jeziora, puszce pełne żubrów i niedźwiedzi, tu wreszcie mógł odnaleźć upragniony spokój i zająć się swoim ulubionym zajęciem, a było nim polowanie.
Miasto tętniło gwarem. Wielobarwny tłum ludzi zapełniał rynek i okoliczne uliczki. Starosta mijał stragany, przy których przekupki zachwalały swoje towary, mieszczan, załatwiających ważne interesy i tawerny, w których przy kuflach zimnego piwa i wina ucztowali huzarzy kapitana Nadeharda.
– Piękne i zacne to nasze miasto skoro po naukę zjeżdżają tu z Gdańska, Królewca, czy Elbląga. Nawet szlachta mazowiecka wysyła do nas swoje dzieci, by uczyły się języka niemieckiego – myślał Gebhard i duma rozpierała jego zmęczone życiem serce. Słoneczny żar płynący z nieba, wyczerpał jego siły. Usiadł więc w cieniu pobliskich drzew. Gdzieś tam kukała niewidzialna kukułka, a ponad nieruchomymi liśćmi kasztanowców wisiała lazurowa przestrzeń nieba. Powieki stawały się coraz cięższe i cięższe, aż w końcu ogarnęła go błoga senność. Śniło mu się, że tłum ludzi pędzi gdzieś przed siebie. Coś krzyczą, wymachują rękami, ale nie rozumiał ich słów.
Nagle otworzył oczy, a więc to nie był sen, to działo się naprawdę. W stronę zamku biegli ludzie z siekierami, wiadrami, bosakami. Kilku mieszczan spostrzegło go i zatrzymało się na chwilę.
– Panie starosto, panie starosto, szybko, podzamcze płonie, niech pan idzie z nami !!! – krzyknęli i pobiegli dalej. Gebhard spojrzał w tamtą stronę i oprzytomniał natychmiast. Ponad wieżami zamkowymi unosił się czarny słup dymu.
– Boże, jak, kiedy, dlaczego? – Dziesiątki pytań cisnęło się do głowy.
Zerwał się na równe nogi i pobiegł w stronę zamkowego wzgórza. Gdy przybył na miejsce, ogień ogarnął już większą część podzamcza. Drewniane konstrukcje nasączone smołą i żywicą płonęły jak pochodnie. Ludzie biegali z wiadrami,
próbowali jeszcze zatrzymać ognisty żywioł, ale ich wysiłki były nadaremne. Po chwili już całe podzamcze stanęło w ogniu. Płonące belki pękały z hukiem i staczały się w dół, wprost na ludzi zebranych dookoła.
– Uciekać do tyłu, szybciej, szybciej !!! – rozlegały się czyjeś komendy.
Wystraszeni ludzie cofali się coraz dalej i dalej tym bardziej, że buchający żar i gęsty dym były nie do zniesienia.
Nagle ktoś szarpnął Gebharda za ramię. Obok stał jeden z huzarów.
– Panie starosto, złapaliśmy parobka. Mówią, że to on zaprószył ogień.
– Gdzie go trzymacie ?
– Pilnują go tam na dziedzińcu, niech pan idzie ze mną, tu i tak już nic pan nie pomoże. Gebhard razem z huzarem skierowali się w stronę dziedzińca.
Obok studni siedział wystraszony mężczyzna. Ręce i nogi miał związane grubym sznurem. Zakrwawiona twarz świadczyła o tym, że żołnierze już wcześniej wymierzyli mu swoją sprawiedliwość.
– Coś ty za jeden, mów, to ty zaprószyłeś ogień ?!
Spuchnięte i sine wargi szeptały coś, ale Gebhard nie słyszał słów. Powtórzył więc swoje pytania i pochylił się nad więźniem.
– To nie ja wasza miłość, na rany Chrystusa, to nie ja.
– Jak cię zwą, mów powoli.
– Jestem Jakub, Jakub Pionka, ,, polski Prusak „, mieszkam na przedmieściach. Wierzaj mi panie, jam porządny człek, nie podpalacz, mam żonę i czwórkę dzieci.
– Dajcie mu pić i zaprowadźcie pod strażą do miasta.
Jeden z huzarów chlusnął na parobka wiadrem wody.
– Co się tu z takim bawić, zarzucić sznur i powiesić go – odezwały się gniewne głosy ludzi.
– Kazałem zaprowadzić go do miasta i macie wykonać mój rozkaz !
Strażnicy zdjęli powrozy z nóg Jakuba i popychając, poprowadzili go w stronę rynku.
Okazało się, że tak naprawdę nikt nie widział, aby Pionka podkładał lub zaprószał ogień. Niektórym się tylko tak zdawało, że to mógł być on.
Tej nocy starosta nie mógł zasnąć. Chodził po izbie, przez otwarte okno spoglądał na ciemną bryłę zamku i rozmyślał.
– Jakże mam skazać tego nieszczęśnika, skoro nikt nie zaświadczył przeciw niemu. Prawo pruskie jest może surowe, ale sprawiedliwe.
Rankiem, gdy Gebhard wchodził do ratusza, jakaś brzemienna kobieta rzuciła mu się do nóg.
– Zlituj się panie, jestem żoną Jakuba. On nie zrobił tego, to dobry człek, ja go znam. Starosta zatrzymał się i podniósł klęczącą przed nim kobietę. Na jej twarzy widać było ból i przerażenie.
– Idźcie do domu Jakubowa i bądźcie dobrej myśli, może jeszcze dzisiaj wasz mąż będzie wolny.
Uradowana tą wieścią kobieta ucałowała jego dłonie i oddaliła się. I rzeczywiście, z braku dowodów winy Jakuba Pionka wypuszczono wieczorem z więzienia.
Teraz starosta Gebhard mógł już spać spokojnie. Wszystkie sprawy, które go niepokoiły, zostały wyjaśnione. Leżąc w łożu spoglądał na złoty krążek księżyca, który świecił na wprost jego okna. Aksamitna przestrzeń nieba wydała mu się taka bliska. Nawet kumkanie żab w stawach i okolicznych bagnach przypominało wesołą melodię.
– Tak, pruskie prawo jest surowe, ale sprawiedliwe – pomyślał jeszcze, ziewnął przeciągle i wtulił siwą głowę w miękką poduszkę.
Po kilku dniach żona parobka znowu przyszła do starosty. Kłaniając się dziękowała za uratowanie życia mężowi. Poprosiła też, by na pamiątkę tego zdarzenia pozwolono jej zasadzić dębowe drzewko.
– Ten dąbek, wasza miłość, będzie przypominał o ludziach i o tym, co się tu zdarzyło.
– A gdzie to chcecie go posadzić? – pytał Gebhard.
– No tam, na onym pagórku, gdzie spłonęło przedzamcze, a nazwę je Kuba na cześć naszego nienarodzonego jeszcze synka.
– A sadźcie sobie Jakubowa ten dąbek, sadźcie, tylko poczekajcie, niech uprzątną to pogorzelisko. No, ale co zrobicie, gdy urodzi się wam córka ? -żartował starosta.
Ale Jakubowi urodził się syn , zdrowy i silny. Żona parobka, tak jak mówiła, zasadziła mały dąb i nazwała go Kubą. Nigdy nie ustalono, kto lub co było przyczyną pożaru i tak już zostało. Jakub Pionka i jego żona dożyli sędziwej starości otoczeni gromadką wnuków.
A dąb? No cóż, dąb zwany Kubą przetrwał wszystkie wojny i zawieruchy dziejowe. Dzisiaj jest pomnikiem przyrody podziwianym przez mieszkańców i turystów odwiedzających nasze miasto i chociaż ma dopiero 250 lat, na pewno jeszcze przez wiele wieków będzie stał na nidzickim zamkowym wzgórzu.
……………………..
1. Kuba – ( imię nadane przez autora legend ), wiekowy dąb rosnący na nidzickim zamkowym wzgórzu. Jego wiek ocenia się na 250 do 300 lat.
2. Neidenburg – urzędowa nazwa Nidzicy.
Opowieść o przedziwnym korzeniu
Wiek XIX rozpoczął się niepomyślnie dla mieszkańców powiatu nidzickiego. Już w pierwszych dniach sierpnia 1804 roku w mieście wybuchł wielki pożar, który strawił blisko siedemdziesiąt domów. Spłonął też kościół, plebania, a także szkoła, która jeszcze nie tak dawno była chlubą Neidenburga.
Na dodatek zewsząd docierały wieści o straszliwych wojnach, które wielkie armie toczyły na rozległych polach Europy. To Napoleon – bóg wojny tworzył nowy porządek świata. Ludzie z niepokojem nasłuchiwali tych wieści niepewni tego, co przyniesie jutro.
Aż pewnej grudniowej nocy 1806 roku do miasta wkroczyli Francuzi marszałka Neyema, Nie zabawili zbyt długo, ale po nich przyszli następni i następni. Rabowali dobytek, zabierali bydło i trzodę mieszkańcom okolicznych wsi. Chłopi próbowali bronić swojej własności, ale żołdackie bagnety i kolby karabinów brutalnie tłumiły każdy opór. Dla francuskich dowódców wszyscy mieszkańcy tych ziem byli Prusakami, a więc wrogami Francji, dlatego gwałty czynione miejscowej ludności przez ich oddziały zupełnie ich nie obchodziły. I tak odległe wojny, o których dotychczas tylko słyszeli, dotarły i tutaj. Nastały ciężkie czasy, do wielu domów zaczął zaglądać głód. Ludzie bojąc się o własne życie opuszczali rodzinne miejscowości i kryli się w królewskich lasach.
Za przykładem innych poszła też rodzina Zachów z Zimnejwoddy(1). Minął już tydzień jak ich sąsiedzi opuścili wioskę i skryli się w puszczańskich kniejach. Cóż było robić, uciekać, czy zostać? Mieli jeszcze nadzieję, że wojska pójdą dalej i nastanie wreszcie spokój. Kiedy jednak żołnierze zabrali im ostatnią krowę, a ojca pobili okrutnie, także i oni postanowili dłużej już nie czekać. Pewnej nocy zawinęli w tobołki tylko to, co zdołali unieść i wyruszyli w stronę Złotych Gór. Już wcześniej słyszeli od ludzi, że właśnie tam ukryło się wielu uciekinierów.
– Oj dolo nasza dolo – lamentowała stara Zachowa – czemóż to Pan Bóg tak nas doświadcza. Wszystkom stracili i jeszcze uciekać musim!
– Cichaj babo, bo jeszcze jakoweś nieszczęście na nas sprowadzisz – fuknął na nią stary Jędrzej.
Szli więc w milczeniu. Przystawali co chwila, nasłuchując odgłosów puszczy. Wokół panowała jednak cisza. Od czasu do czasu przerywały ją tylko krzyki nocnych ptaków i szelest liści. Czarne wierzchołki sosen dotykały jakby nieba i kołysały się na wietrze.
Ludzie zmęczeni drogą zatrzymali się na odpoczynek. Miękki mech, zapach ziół i żywicy sprawiły, że natychmiast usnęli. Czuwał tylko Jędrzej i jego najstarsza córka Anna , ale i ona wkrótce usnęła. Jędrzej oparty o pień drzewa patrzył w rozgwieżdżone niebo. Nie czuł strachu, bo już wiele doświadczył w swoim długim życiu. Teraz spoglądał w gwiazdy i myślał tylko o tym, co przyszłość przyniesie jemu i jego rodzinie.
Obok, na zwalonym pniu drzewa usiadł jakiś ptak. W mroku przypominał upiora. Jeszcze przez chwilę trzepotał długimi skrzydłami, potem znieruchomiał . Nagle głębokie ,, puhu „.przerwało ciszę. Jędrzej rozpoznał głos puchacza i zrozumiał, że świt już niedaleko. Gdzieś w górze odpowiedziało mu ostre wołanie dzięcioła ,, kiks”, ,, kiks”.
– Czas nam ruszać dalej – pomyślał i zaczął budzić śpiących ludzi.
Tymczasem świt wypełzał spod ciemnych świerków, odsłaniał powoli barwy i kształty lasu. Stary Jędrzej wciągał płucami zimną woń mokrego poranka, stężałej od chłodu żywicy. Zostawiwszy za sobą resztki snu, ruszyli dalej. Po godzinie dotarli do Majnej Góry (2). Już z daleka było widać samotną leśniczówkę stojącą w cieniu odwiecznych dębów. Jej ściany wyciosano z wielkich pni świerka , a czarny dach wysuwał się na boki, tworząc okap chroniący przed deszczem. Tam napotkali pierwszych uciekinierów . To od nich dowiedzieli się, że w okolicach Złotych Gór schroniło się wielu mieszkańców okolicznych wiosek. Jakaś kobieta opowiedziała im, że ludzie ci cierpią wielki głód.
– Oj biada nam, biada, gdzie sie tera podziejem ?! – znowu lamentowała żona Jędrzeja. Ten jednak tym razem milczał . Pykał tylko swoją długą fajkę i mruczał pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa.
– E tam, ludzkie gadanie, wieta przecie, że ludziska lubio bajdorzyć. Na psa urok takie strachy – odezwała się Anka. Stary Jędrzej popatrzył na nią, potem przytulił ją mocno do ojcowskiej piersi.
Piaszczysta droga wiodła pod górę. Po prawej stronie, oświetlone promieniami słońca wznosiły się Złote Góry. Gdzieniegdzie porastał je młody świerkowy las. Jędrzej przysłonił ręką oczy i patrzył. Nad ich głowami szybowała para orłów. Ptaki zataczały szerokie koła, wznosiły się, a potem zniżały swój lot, jakby chciały dotknąć ziemi. Nieco dalej w cieniu drzew siedzieli ludzie. Ich szare, wychudzone twarze były świadkiem tego, co tu się wydarzyło.
– Co wam jest ludzie, czyśta chore? – pytał chłop, ale nikt się nie odezwał, nie poruszył. Wtedy zrozumiał, że wieści o straszliwym głodzie nie były plotką.
– Tatulu, pobiegne do lasu, może nazbieram jakowyś grzybów, czy jagodzin, przeca nie bedziem siedzieć i czekać tak nieruchawo, jak te wszyćkie ludziska! -krzyknęła Anka i zanim Jędrzej zdołał coś odpowiedzieć, wzięła wiklinowy koszyk i zniknęła za drzewami.
Po dwóch godzinach wróciła jakaś odmieniona i radosna. Jej koszyk był pełen dziwnych korzeni. Barwą i kształtem przypominały korzeń marchwi.
Jędrzej ostrożnie wyjął jeden i posmakował. Korzenie miały słodki smak i dawały przyjemne uczucie sytości.
– Gdzieżeś to znalazła? – pytała matka.
– Ano tam, płynie taki strumyk, a wokół rośnie pelniuśko tych roślin. Jedzta na zdrowie. Jedli więc w milczeniu wyjmując słodkie korzenie z wiklinowego kosza. Gdy zaspokoili swój głód, resztę rozdali ludziom siedzącym pod drzewami.
O zdarzeniach, które nastąpiły potem, lud mazurski opowiadał przedziwne historie. Otóż po zjedzeniu korzeni ludzie popadli w stan całkowitej beztroski. Zapomnieli o głodzie i wojnach, o zmęczeniu i chorobach, które ich trapiły.
Utracili pamięć i wydawało się, że przeżywają najpiękniejsze dni swego życia. Opowiadano sobie, że te senne, pozbawione własnych myśli postacie błąkały się przez wiele lat po okolicznych lasach. Czego szukali, tego nikt nie wie. Może to sam Bóg w końcu ulitował się nad nimi i wskazał im drogi do rodzinnych wsi, gdyż dopiero po kilku latach błądzenia, tak jak mitycznemu Odysowi, dane im było ujrzeć rodzinny dom.
……………………………..
1. Zimnawodda – dawna nazwa Zimnej Wody, wsi w gminie nidzickiej obowiązująca do 1938 roku.
2. Majna Góra – w XIX wieku leśniczówka w lasach królewskich, liczyła kilkunastu mieszkańców.
Legenda o Łyńskim Młynie
Burza uderzyła ze zdwojoną siłą. Deszcz zamienił się w ulewę i ciężkimi kroplami spływał po grubych konarach drzew. Ciemności rozświetlały błyskawice, jedna za drugą przecinały niebo ognistymi pręgami. Konie zbite w gromadę rżały niespokojnie, jakby przeczuwały zbliżające się z oddali niebezpieczeństwo.
– Hans, a idź no, obacz, co tam przy koniach i przykaż, by baczenie mieli i nie odstępowali ich na krok – odezwał się rycerz otulony białym płaszczem. Knechta skierował się w stronę polany i zniknął w ciemnościach. Owym rycerzem był Johan von Baffort (1)., komtur Ostródy, pierwszy właściciel Łyńskiego Młyna (2).
Dziwne to było miejsce ten Łyński Młyn, ukryte w głębi puszczy.
Prusowie uważali je za święte. Później spiętrzono wodę źródeł i na początku biegu rzeki zbudowano młyn.
Jeźdźcy utrudzeni drogą usnęli. Czuwali tylko pachołkowie, gdyż okolica była dzika i nieznana. Czarna puszcza huczała, szumiała targana wiatrem i deszczem, a ludziom drżały serca na myśl, że w tych ciemnościach diabły i inne zjawy harcują po okolicznych bagnach i uroczyskach, czyhając na niewinne dusze.
Tymczasem burza słabła. Wokół szumiały strzeliste jodły pokryte sinym mchem. Świt wolno wynurzał się z puszczańskich zakamarków, radosny, jaśniejący pierwszymi blaskami lipcowego poranka. Nim wzeszło słońce, niewielki orszak jeźdźców wyruszył w dalszą drogę. Na przedzie jechał Krzyżak o potężnej budowie ciała. W jego zbroi odbijały się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Dumny i wyniosły, nowy władca tych ziem ogniem i żelazem pomnażał wielkość i chwałę Zakonu. Za nim podążało czterech knechtów i kilku pachołków przyodzianych w barwne opończe. Jechali w milczeniu.
Baffort wspominał ostatnią wyprawę na Kiejstuta, zasadzkę w borze, szczęk oręża, wrzaski i krzyki umierających. W odwecie spalili wtedy kilka litewskich siół (3)., a czcicieli bożków wyrżnęli do nogi. Radowało się serce teutońskiego rycerza, że dla chwały Chrystusa przelał tyle pogańskiej krwi.
W tej samej chwili Baffort ujrzał ogromnego niedźwiedzia. Wyłonił się nagle z leśnych gąszczy i zaskoczony widokiem ludzi przystanął na środku drogi.
– Do mnie tu, do mnie, bywajcie – krzyknął na jeźdźców jadących z tyłu.
Knechci zbliżyli się do rycerza i wstrzymali konie. Przez chwilę ludzie i zwierzę patrzyli na siebie badawczym wzrokiem. Nagle niedźwiedź stanął na tylnych łapach i ryknął tak głośno, że cały bór zatrząsł się od jego potężnego głosu. To, co stało się potem, zaskoczyło wszystkich. Zwierzę potrząsnęło kilka razy wielkim kudłatym łbem, ryknęło przeraźliwie i powolnymi krokami zaczęło się oddalać w głąb puszczy. Jeźdźcy spoglądali na wielki brunatny kształt, który znikał powoli wśród drzew.
– Jezu Chryst, diabeł to jakowyś, nie zwierz stanął nam na drodze – odezwał się Tymo.
– Zły to znak, zły znak jako żywo – przytaknął Albrecht.
– Przestańcie bluźnić, wy psie syny, tchórz was obleciał !- krzyknął Krzyżak, którego serce nie znało strachu ani litości.
Zamilkli więc przerażeni gniewnymi słowami rycerza i przeżegnawszy się, ruszyli powoli za nim.
Po obu stronach traktu rosły stare rozłożyste dęby pamiętające czasy biskupa Wojciecha, który Prusów chciał nawracać i zginął z ich ręki. Czerwone blaski zachodzącego słońca migotały w gałęziach drzew. Milkły ptasie trele i dzień
zamieniał się powoli w noc.
– Kurt, a bywaj tu do mnie !
Jeden z knechtów spiął konia i zbliżył się do Krzyżaka.
– A daleko nam do onego młyna ?
– Niedaleko panie, bedzie ze trzy pacierze, o tam, za onym wzgórkiem – wskazał ręką.
– A wiedzo tam, że jedziem?
– Juści, że wiedzo panie, juże w południe pchnąłem pachołka z wieściami.
Pewnikiem wieczerza dymi i izby oporządzone.
– Dobrześ uczynił Kurt – pochwalił go Baffort.
Z oddali usłyszeli szum wody, a po chwili ujrzeli też bryłę młyna wyciosaną z grubych sosnowych bali. Wielkie drewniane koło obracało się miarowo. Woda uderzała w łopaty i pianą opadała w dół. Przed młynem stała grupka ludzi, aby powitać swojego nowego pana.
Gdy Baffort i jego orszak dotarli do Łyńskiego Młyna, zapadła już noc. Miliony gwiazd błyskało nad czarną puszczą. Na noc zamknięto śluzy, by szum wody nie zakłócał spokojnego snu. Zarządca młyna, człowiek starszy i otyły, kłaniał się nisko i zapraszał na wieczerzę. Obszerną izbę oświetlało kilka pochodni. Na środku stał długi dębowy stół otoczony ławami. Na ścianach wisiały skóry dzików, lisów i wilków, a na środku izby leżało podniszczone już futro upolowanego kiedyś niedźwiedzia. Zmęczeni ludzie zjedli upieczone w ogniu kawałki mięsa i wypiwszy dzban wina udali się na spoczynek. W całym młynie zapanowała cisza. Od czasu do czasu, gdzieś tam z głębi puszczy rozlegało się pohukiwanie niewidzialnego puchacza, który wyruszył na nocne łowy. Okrągły księżyc oświetlał srebrem taflę wody, młyn i stajnie, a potem powędrował dalej ponad wierzchołkami drzew.
Nagle w tej ciszy rozległ się potworny krzyk człowieka. Przypominał charczenie zarzynanego zwierza. Przerażeni ludzie, wyrwani z głębokiego snu zbiegli na dół. Ów krzyk i hałas dochodził bowiem z izby Bafforta, która znajdowała się w dolnej części młyna. Knechci uzbrojeni w topory rąbali już ciężkie, okute żelazem drzwi zamknięte od środka. Drewno pękało pod ciosami toporów i po chwili ludzie z pochodniami weszli do środka.
Na posłaniu, podłodze i ścianach lśniła świeża krew. Obok drewnianej skrzyni leżał zakrwawiony miecz. Od razu rozpoznano broń komtura, ale ciała Bafforta nigdzie nie znaleziono. Przeszukano też stajnie, młyn i całe obejście, ale Krzyżak jakby zapadł się pod ziemię.
– Diabelskie to sztuczki i czarci tam musieli harcować – odezwał się zarządca młyna.
– A jeśli to jakowyś zbóje, czy Prusowie go napadli i uprowadzili ? – dodał jeden z knechtów.
– Skoro to zbóje, to jak go uprowadzili, przecie wszystkie widzieliśta pozamykane od środka drzwi i okna. Mówie wam, że ze złym tu sprawa, nie z ludźmi – upierał się zarządca. Zapadło milczenie, gdyż nikt nie potrafił wytłumaczyć zniknięcia teutońskiego rycerza.
Od owej upiornej lipcowej nocy minęły prawie trzy miesiące. Ludzie zajęci codzienną pracą zapominali powoli o Bafforcie, którego ciała nigdy nie odnaleziono. Knechci postawili obok młyna symboliczny kamień, aby rycerska
dusza nie błąkała się w zaświatach i odnalazła kiedyś wiekuisty spokój. Prusowie zaś opowiadali sobie, że Krzyżaka spotkała zasłużona kara za niewinną krew, którą przelał za życia. Wierzono, że to pruscy bogowie zesłali owej nocy mścicieli, którzy zdeptali pychę krzyżackiego rycerza, a jego ciało zabrali na bagna i uroczyska. Tam, razem z innymi okrutnikami miał pędzić żywot upiora, aż po kres świata.
Od tamtych wydarzeń minęło ponad sześćset lat. Dzisiaj ruiny Łyńskiego Młyna otacza rezerwat przyrody, który jest atrakcją turystyczną naszego regionu.
………………….
1 Johan von Baffort – postać autentyczna, wg. źródeł historycznych komtur ostródzki w II pol. XIV wieku, pierwszy właściciel Łyńskiego Młyna.
2. Łyński Młyn – w pobliżu wsi Łyna, powstał w 1387 roku na prawie chełmińskim.
3. sioło – dawna nazwa wsi, osady.
Legenda o diabelskim głazie – Kucaku
Zbliżał się wieczór. Zachodzące słońce malowało niebo ciepłymi barwami. Ucichł wiatr. Żeńcy kosili ostatnie łany żyta, a kobiety ustawiały je wzdłuż nieruchomej ściany lasu. Maciej wbił kosę w miękkie ściernisko, otarł pot z czoła i wyprostował zmęczone od wysiłku plecy.
– Czas nam do chałupy, słońce zachodzi – odezwał się do stojącej obok żony, Anny.
– Juści, że czas, a i wieczerzać trza i spocząć trocha – dodała Anka i zawinęła w płótno gliniane dwojaki z resztkami jadła.
Wracali więc powoli do domu. Nad łąkami wisiała już wieczorna mgła. Po piaszczystej drodze pastuszkowie prowadzili swoje stada. Blady sierp księżyca wisiał nad drzewami i czekał cierpliwie, aż zgasną resztki dnia.
Kiedy dotarli do chaty, zapadł już zmrok. Anka zaczęła krzątać się przy wieczerzy, a Maciej poszedł do obórki, by wyostrzyć kosę. Wieczór był taki cichy, w powietrzu unosiła się woń kwiatów. Usiadł więc na szerokim pniaku,
zapalił fajkę i pogłaskał wiernego kundla, który położył się u jego stóp i wesoło merdał ogonem.
– Ej Rudziak, Rudziak, dobre z ciebie psisko, ino obejścia pilnuj i dobytku, a pełna micha cię nie ominie – żartował chłop i raz po raz pykał swoją glinianą fajkę.
Nagle jakiś cień przesunął się między jabłoniami, potem zniknął. Po chwili z mroku wyłoniła się postać nieznajomego mężczyzny.
– Witaj Macieju. Ciężko dzisiaj pracowałeś w polu, ale cóż z tego. Połowę musisz oddać pruskim panom, trzeba spłacić długi. Tobie i twoim dzieciom niewiele zostanie. Chłop patrzył na nieznajomego i milczał.
– Mogę sprawić, że staniesz się bogaty i szanowany. Zamieszkasz w nowym domu, będziesz jeździł bryczką, a na twoich piętnastu morgach nigdy nie zabraknie pracujących chłopów. Maciek słuchał tych słów. Myśli kłębiły się w jego głowie, lecz w żaden sposób nie mógł ich poukładać w jakąś logiczną całość.
– Dziwy takowe opowiadasz, że we łbie huczy, ale ktoś ty panocku ?
– O, przepraszam, że się nie przedstawiłem, jestem Paskuda, diabeł żyjący w mazurskich puszczach, twój uniżony sługa. Maciej spuścił wzrok i myślał o tym, co przed chwilą usłyszał. Zastanawiał się nad tym, co też diabeł chce od niego za te dobrodziejstwa, o których mówił. Bo chociaż był prostym chłopem, wiedział, że diabły nie dają nic za darmo.
– No, a rzeknij Paskudo, ino szczerze, co chcesz za one dobrodziejstwa i frykasy?
– Przyznaj Macieju, że ofiarowuję ci wielkie skarby.
Tu diabeł zamilkł na chwilę, aby zrobić większe wrażenie na swoim rozmówcy. Potem z diabelską przebiegłością ciągnął dalej.
– Daj mi tylko swoją duszę, to tak niewiele, oczywiście aż po twojej śmierci – dodał natychmiast. Przecież i tak nagrzeszyłeś okrutnie w swoim życiu. Złorzeczyłeś sąsiadom, oszukiwałeś ludzi, a i swojej Ance wiele razy porządnie
skórę złoiłeś. Za to nie pójdziesz do nieba, a tu na ziemi będziesz żył jak król. Zastanów się nad moją propozycją.
Zanim Maciej zdołał coś odpowiedzieć, Paskuda zniknął tak nagle, jak się pojawił. Chłop rozejrzał się dookoła, ale diabła nigdzie nie było. Noc wisiała nad światem, nawet księżyc skrył się gdzieś za chmurami. Maciej wracał do chałupy, ale w myślach przeplatały się wciąż słowa: nowy dom, bryczka, piętnaście morgów, dusza. Gdy zjadł wieczerzę, położył się na łóżku i patrzył w okno, za którym błyszczał złoty rogal księżyca.
– Co ci to, Macieju, czyś aby nie zachorzał ?- pytała żona. Leżysz kiej kłoda, nic nie gadasz, ino zyrkasz na ten miesiączek. Chłop wstał , usiadł na zydlu i zapalił fajkę. Następnie opowiedział o wszystkim żonie.
– O Przenajświętsza Panienko ! – krzyknęła Anka, potem zakryła twarz rękami.
– Cichaj, babo, lamentów mi nie trza, ino rozumnej rady – fuknął na nią Grzegorz.
Przez całą noc w ich chacie paliła się lampa. Dwie skulone postacie toczyły ożywioną rozmowę. Pokusa była wielka, ale utrata duszy jeszcze większa. Cóż było robić? Oboje wiedzieli, że Paskuda przecież powróci. Tak minęła nieprzespana noc.
Pierwsze promienie słońca powitały niedzielny poranek. Ptaki wesoło ćwierkały w gałęziach drzew, a pracowite pszczoły brzęczały wśród kwiatów rosnących wokół chałupy.Około południa do ich chaty przyszedł stryj Grzegorz. Dobry to był człowiek i rozumny, dlatego Anka i Maciej postanowili mu o wszystkim opowiedzieć i poprosić o radę.
– Słyszałem ci ja o tym Paskudzie, sprytne to diablisko, a psikusy takowe płata, że hej. Niejednego już na manowce wyprowadził. Duszy chce, powiadasz, tedy posłuchaj, co ci rzeknę. Tu Grzegorz zniżył głos i długo tłumaczył bratankowi, co ma powiedzieć Paskudzie, gdy ten zjawi się wieczorem.
– Ej, stryjku, stryjku, kiej u was te mądrości drzemią? – dziwił się Grzegorz i z podziwem kiwał głową.
Gdy zapadła noc, poszedł do sadu, usiadł na swoim pniaku, zapalił fajkę i czekał. Po godzinie pojawił się Paskuda. Oparł się o starą jabłoń rosnącą naprzeciwko pniaka i nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w postać siedzącego przed nim chłopa. W stawie rechotały żaby, a cały sad rozbrzmiewał cykaniem niewidzialnych świerszczy.
– Cóż tam kumie, czy myślałeś o naszej wczorajszej rozmowie?
– Myślałem i to przez caluchną nockę. I wisz co, diable – tu Maciek zapalił znowu fajkę i puścił kłąb siwego dymu – chyba się zgodzę.
Paskuda był zachwycony, ale nie dawał tego poznać po sobie, mówił powoli, wiedział, że każde jego nierozważne słowo może zmienić decyzję chłopa.
– Mądry z ciebie gospodarz i rozważny, bo grzeszna dusza i tak na nic by ci się zdała. Tak, tak, teraz będziesz gospodarzem pełną gębą i wszyscy będą ci zazdrościć.
– Może bandą, a może i nie bandą – wtrącił chłop – ale dusza i tak prawie twoja.
– Jak to prawie? – zapytał zdziwiony diabeł.
– Plotka głosi, ześ Paskudo okrutny mocarz. Tu za wsio leży taki głaz. Zaniesiesz go do Janowa 1. i na rynku ostawisz. Dopiro wtedy wszyćkie cyrografa ci ja podpisze.
Diabeł myślał przez chwilę, kiwał łbem i zrozumiał, że nie taki to głupi chłop, jak wcześniej o nim myślał.
– Dobrze Macieju, zaniosę ten głaz, ale jak to zrobię, podpiszesz umowę, czy tak?
– Najmilszy diable, bandzie, jako rzekłeś. Masz moje słowo. Ino pamiętaj, kamień na rynku w Janowie.
Nazajutrz Paskuda zabrał się do pracy. Obejrzał kamień, obmierzył dookoła krokami, potem naprężył wszystkie swoje diabelskie mięśnie i uniósł go do góry. Zgięty pod ciężarem głazu ruszył w stronę Janowa. Dyszał ciężko i postękiwał, pot spływał mu po plecach, przeklinał chłopa życząc mu najgorszych mąk piekielnych. Ludzie, którzy go mijali, patrzyli na owe dziwowisko, którego nigdy przedtem nie widzieli.
W okolicach Janowa Paskuda postanowił odpocząć. Zrzucił na ziemię skalną bryłę i usiadł w cieniu drzew.
– Już niedaleko – pomyślał – muszę tylko wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił, a dusza tego upartego chłopa będzie moja.
Po krótkim odpoczynku postanowił ruszyć dalej. Objął głaz i chciał podnieść go do góry, ale kamień ani drgnął. Szarpnął jeszcze raz i jeszcze raz, ale skała nie poruszyła się ani o centymetr. Paskuda zrozumiał, że moc i siły opuściły go. Usiadł na leśnym mchu, oparł się o drzewo i patrzył na szarą bryłę, która leżała obok niego.
– Pokonałeś mnie Macieju, nie ma co, a ja sądziłem, że jesteś tylko głupim mazurskim chłopem – pomyślał diabeł i zniknął w leśnych ostępach.
Maciek i Anka przez długie lata opowiadali ludziom o tym, jak przechytrzyli sprytnego diabła. Wprawdzie nie jeździli bryczką i nigdy nie mieli piętnastu morgów ziemi, ale i tak w radości i szczęściu dożyli późnej starości.
Głaz, który Paskuda zostawił pod Janowem, nazwano Kucakiem, gdyż diabeł przed nim kucał i nie mógł go podnieść. Leży tam do dnia dzisiejszego porośnięty zielonym mchem.
………………….
1. Janowo – prawa miejskie uzyskało w 1421 roku, utraciło je w roku 1869 . Obecnie miejscowość oddalona o ok. 22 kilometry od Nidzicy w kierunku Wielbarka.
Opowieść o Ewie Turkowey
Powoli wstawał świt. Z niewidzialnej otchłani wynurzały się pierwsze promienie słońca i wędrowały coraz wyżej i wyżej. W tych blaskach jaśniała radosna, majowa zieloność drzew i krzewów. Po błękitnym przestworzu płynęły gdzieś białe obłoki popychane delikatnym wiatrem. Przez Bramę Polską przejechała kareta zaprzężona w cztery konie. W środku musiał siedzieć ktoś znaczny, gdyż na drzwiczkach widniał herb, a z tyłu na stopniach stało dwóch lokajów w białych perukach i błyszczących liberiach. Za karetą jechało czterech konnych ubranych w zielone mundury. Stukot kopyt i turkot żelaznych obręczy uderzających o bruk czynił spory hałas. Kareta minąwszy rogatki miasta , pomknęła traktem w stronę Napiwody.
Na Rynku w Neidenburgu było jeszcze pusto i cicho, ale pierwsze przekupki rozstawiały już swoje stragany i żywo
rozmawiały o tym, co miało się dziś wydarzyć.
– To ci nieszczęście z tą Turkową, żeby własnego chłopa otruć – rzekła stara Obuchowa.
– Widzita kumo, czegóż to ludziska z zazdrości nie czynią – dodała inna.
– Z zazdrości, czy nie i tak jej głowę utną, bo wedle mnie zasłużyła. Mój chłop też nie janioł, ale żeby zaraz truć. Dla takiej to i świętej ziemi szkoda. Tak to o Ewie Turkowey(1) plotkowały przekupki na nidzickim Rynku i z bojaźnią
spoglądały w stronę wzniesionego przed ratuszem rusztowania, na którym w południe kat miał ściąć głowę nieszczęsnej kobiecie..
Dlaczego otruła własnego męża ? Tego nikt tak do końca nie wiedział. Domyślano się tylko, że motywem mogła być zazdrość żony, gdyż Grzegorz już od roku spotykał się z młodą i piękną córką kołodzieja Andrzeja.
Tymczasem na Rynek przybywało coraz więcej ludzi. Pchała ich zwykła ciekawość, a do tego dzień uczynił się piękny, słoneczny. Gromadki strojnych mieszczan i mieszczanek rozmawiały o mającej nastąpić egzekucji, objadając się przy tym obważankami, piernikami i innymi specjałami, od których uginały się rozstawione dookoła stragany.
O dziesiątej zjawiło się kilku sądowych pachołków, ustawili na podwyższeniu szeroki pień i przykryli go czerwonym suknem.
W godzinę później oczy wszystkich zwróciły się na drogę wiodącą z zamku. Właśnie tam ukazał się kat w towarzystwie dwóch pomocników. Przed nimi konno jechało kilkunastu dragonów królewskich, którzy mieli utrzymywać porządek i mieć na wszystko baczenie. Kat, mężczyzna barczysty, wysokiej postawy ubrany był w czerwony kubrak. Kaptur, z wyciętymi otworami, zakrywał jego twarz. Jeden z pachołków niósł długi i błyszczący w słońcu miecz. Szli wolno. Kopyta końskie uderzały głucho o bruk uliczki. Tłum ożywił się, poruszył. Ludzie spoglądali to na pomost, to na te groźne katowskie postacie, które zbliżywszy się do pomostu, zajęły wyznaczone miejsca i w bezruchu oczekiwały na przybycie skazanej. Jakoż wkrótce na tej samej drodze prowadzącej z zamku odezwały się uderzenia werbla i ukazała się ona. Prowadziło ją czterech strażników. Obok Ewy Turkowey 1. szedł duchowny, który miał jej udzielić ostatniego namaszczenia. Wiatr delikatnie rozwiewał jej kruczoczarne włosy , blada twarz wyrażała spokój , tylko dłonie zacisnęły się gniewnie , silnie, aż zbielały napięstki. Sine i spękane usta szeptały słowa modlitwy :
,, Wejrzyj na płacz mój, na troski i trwogę,
Z serca Cię proszę, jak Cię prosić mogę.
Raczże przeklęctwo od dumy mej odjąć,
A piekło zamknąć ” (2).
Wszystkie oczy zwróciły się teraz na postać młodej kobiety. Ona szła wolno, krok za krokiem. Nie widziała tych tłumów ani utkwionych w nią setek par oczu. Wysoko na błękicie nieba szybował jakiś ptak, a może to nie był ptak tylko dusza, która ulatywała już do Boga. Ogarnęła ją nagle jakaś dziwna pustka. Żadne myśli nie zaprzątały jej głowy. Nie było ani strachu, ani żalu. Tylko obojętność.
Na podwyższeniu wykonanym z grubych bali stała nieruchoma, czerwona sylwetka kata. Obok ustawiono drewnianą, prostokątną trumnę, do której po egzekucji miało być złożone ciało kobiety.
Orszak zbliżył się do pomostu i zatrzymał na chwilę. Właśnie wtedy miejski zegar umieszczony na ratuszu zaczął wybijać południe. Ewa podniosła wzrok, spojrzała na kata i drgnęła.
– Wybaczcie matko – wyszeptała – wdzięcznam za wasze serce, ale nie ono dzisiaj na mnie czeka, jeno nienawiść i przeklęctwo. Śmierć, czymże jest śmierć – pomyślała niewiasta. To tak, jak czerwień, która zamienia się w błękit, a potem jest już tylko cisza, bezkresna cisza.
– Nie mów tak – odezwał się stojący obok diakon, który usłyszał jej słowa.
Nienawiść i przeklęctwo szybko przemijają. Teraz myśl tylko o zbawieniu swojej duszy, Bóg wszystkim przebacza. W tej chwili podał jej do pocałowania srebrny krucyfiks.
Na Rynku zaległa cisza. Tłum milczał, jakby przerażony tym, co miało się za chwilę wydarzyć. Urzędnik królewski donośnym głosem odczytał wyrok skazujący Ewę Turkową, za otrucie męża, na ścięcie mieczem.
W tej ciszy rozległy się nagle ostatnie słowa skazanej :
,, Wnet się świat zamknie przed oczyma memi,
Już nie narzekam słowy troskliwemi,
Lecz wołam, krzyczę, póki mi tchu stanie,
Nie odrzuć Panie ” (3).
Wtedy uznała, że już czas. Przylgnęła do okrytego suknem pnia, jakby w niego wrosła. W tej chwili zgromadzeni ludzie ujrzeli błysk wzniesionego do góry miecza i usłyszeli głuche uderzenie żelaza. Ścięta głowa potoczyła się po drewnianych balach. Egzekucja dobiegła końca. Pachołkowie zawinęli ciało kobiety w płótno zdjęte z pnia i ułożyli w trumnie. Na pustym, drewnianym podeście lśniła tylko czerwona plama krwi.
Egzekucja Ewy Turkowey w dniu 27 maja 1791 była ostatnią, jaką wykonano na Rynku w Nidzicy. Jeszcze przez wiele lat ludzie nie zapomnieli o tym zdarzeniu. Opowiadano sobie, że bezgłowa postać kobiety błąka się nocami po uliczkach i zaułkach miasta. Ponoć byli nawet tacy, którzy widzieli ją na własne oczy. Ludzie słuchali tych niecodziennych opowieści, a kiedy ciemniało i pasma słoneczne chowały się za bryłą zamku, zatrzaskiwali okiennice, by nie ujrzeć cienia błąkającego się ducha. Później przyszły lata głodu, wojen napoleońskich, o Ewie Turkowey już nikt nie pamiętał. Jakże sprawdziły się słowa diakona Aleksyusza, że nienawiść i przekleństwo szybko przemijają.
………………………………………………………..
1. Ewa Turkowa – prawdopodobnie postać autentyczna, ścięta na Rynku w Ndzicy 27 maja 1791 roku. O Ewie Turkowey i jej tragicznej śmierci pisał w XVIII wieku Jan Wilhelm Aleksyusz – polski diakon.
2. i 3. Cytaty: fragment Gorzkich żalów ubogiej grzesznicy Ewy Turkowey – autorstwa nidzickiego diakona Jana Wilhelma Aleksyusza, pochodzący z końca XVIII wieku.
O duchu Chobołdzie zwanym też Kołbukiem
Chmury zasłoniły wolny jeszcze skrawek nieba po zachodniej stronie miasta. Mrok gęstniał. Śnieg walił coraz obficiej. Noc ciemna i ponura spadła znienacka na ziemię. Ledwie widoczne rysowały się w niej kształty domów.
Smugami świateł patrzyły na zimowy świat oświetlone okna kamieniczek. Psy czasem tylko szczekały, rozdzierając powietrze głośnym jazgotem. Potem znowu zalegała cisza, coraz pełniejsza, ciemniejąca co chwila gasnącymi blaskami okien.
Nieopodal Niemieckiej Bramy stał stary dom Barbary Duchny, wdowy po kupcu Tymoteuszu. Tak jak inne budynki stojące w rynku Niborkabył on drewniany, jednopiętrowy i kryty słomą. Minęły już dwie zimy, odkąd kupiec Tymoteusz odszedł z tego świata, zostawiając żonie liczne długi i wierzycieli, którzy od ponad roku bezskutecznie domagali się spłaty pożyczonych kupcowi pieniędzy. W końcu miarka się przebrała. Wynajęci komornicy sądowi już kilka miesięcy temu zlicytowali jej meble i srebrną zastawę, którą dostała w prezencie ślubnym od swojej prababki. Teraz jednak nastąpiła rzecz najgorsza ze wszystkich. Otóż lichwiarze postawili ostateczne warunki. Jeżeli do końca roku nie odda im należnych sum pieniężnych, sprzedadzą jej dom. Przed samotną kobietą stanęło widmo ulicy.
– Co mam robić – myślała kupcowa – jeśli zabiorą mi dom, gdzie się podzieję?
Nie mam przecież dzieci ani żadnych krewnych. Przyjdzie chyba iść na łaskę do obcych ludzi albo zostać żebraczką, a tam jeno ludzki śmiech i niepewne jutro.
Takie to myśli kłębiły się w głowie Barbary w tę śnieżną, styczniową noc. Ogień w kominku strzelał wesoło i wątłym blaskiem oświetlał pusty pokój. Było ciepło i przyjemnie. Nagle ogarnął ją błogi sen. W tym śnie ujrzała postać zmarłego męża. Jechał gdzieś dwukonną bryczką. Nagle konie przestraszyły się krzyku ptaka i poniosły. Woźnica nie mógł nad nimi zapanować, dlatego cały zaprzęg runął w głęboką przepaść, nad którą rozlała się gęsta mleczna mgła. Obudziła się wyrwana z sennego koszmaru, ogień w kominku już wygasł, a zmarznięte ciało przenikały dreszcze.
– Muszę przynieść drwa – pomyślała, otuliła się wełnianą chustą i zeszła na dół.
Śnieg przestał już padać. Mroźne poranne powietrze uderzyło w twarz, w nozdrza. Różowe blaski wschodzącego słońca oślepiły ją na chwilę. Śnieg skrzył się, migotał w słońcu, a czerwona bryła zamku odbijała się od śniegowej calizny.
Do tylnej ściany domu przytulona była przybudówka, niska, kryta słomianym dachem. W środku na stercie drzewa siedział jakiś ptak. Rozglądał się dookoła i nagle dojrzał człowieka. Kupcowa też nie spuszczała zeń oczu. Była to sowa.
Przez kilka minut człowiek i ptak zastygli w bezruchu i spoglądali na siebie.
– Dziwny to jakiś ptak – pomyślała Barbara i podeszła ostrożnie, aby go nie spłoszyć. Chory jakiś, czy co, nie porusza ani głową, ani skrzydłami. W jego dużej, okrągłej głowie obrzeżonej brązową szlarą tkwiły lśniącożółte oczy, które uważnie śledziły każdy ruch kobiety.
– Uciekaj stąd, uciekaj ! – krzyknęła i rzuciła w niego śnieżną kulą.
Sowa jednak nie poruszyła się.
– A siedź tam sobie choćby i cały dzień , jeśli taka twoja wola – uśmiechnęła się i wyjęła ostrożnie z przybudówki kilka drew, potem ruszyła w stronę domu. Wtedy ptak nagłym skokiem do góry poderwał skrzydła i poleciał za nią w otwarty prostokąt drzwi.
– Żeby cię diabli – krzyknęła kupcowa i spojrzała za nim ze złością.
Gdy weszła do pokoju, rozejrzała się, ale sowy nigdzie nie było widać.
– Gdzie schowało się to ptaszysko ? – pomyślała i rozejrzała się dookoła.
Dopiero po chwili spostrzegła ją siedzącą w kącie na drewnianym zydlu. Przypatrzyła się jej uważnie. Ptak trzymał w dziobie jakiś mały, błyszczący przedmiot.
– Co to może być ? – pomyślała i z jeszcze większą ciekawością przypatrywała się sowie. Nagle ptak otworzył dziób i ów przedmiot upadł na podłogę. Był to złoty pierścień misternej roboty. Barbara podniosła klejnot.
– Gdzie mógł znaleźć taki skarb – pomyślała. W pewnej chwili zrozumiała, że ten tajemniczy ptak przyniósł go właśnie dla niej. Kobieta zamknęła drzwi, pozasłaniała wszystkie okna, aby spokojnie przemyśleć tę zagadkową sprawę.
Na razie postanowiła nikomu o tym nie mówić i zatrzymać sowę.
Prawie każdego dnia o zmroku ptak przynosił jej kolejne klejnoty. Wdowa układała te skarby w metalowej szkatułce i zamykała w swoim schowku pod podłogą. Przez kolejne lata ptak nie opuścił swojej opiekunki i wciąż pomnażał
jej bogactwo. Odtąd życie wdowy zupełnie się zmieniło. Zaczęła spłacać zaległe długi, już nie groziło jej widmo utraty domu.
Mieszkańcy Niborka, którzy dobrze znali kupcową, dziwili się, skąd nagle wzięła tyle pieniędzy. O Barbarze Duchnie i jej bogactwie zaczęto opowiadać różne historie, ale nikt tak naprawdę nie znał jej wielkiej tajemnicy. Skąd sowa
brała te kosztowności ? Może okradała bogatych ludzi, a może znała miejsce jakiegoś skarbu ukrytego przed wiekami, o którym wszyscy dawno zapomnieli. Wdowa po kupcu Tymoteuszu nigdy się nad tym nie zastanawiała. Najważniejsze, że spłaciła długi męża, a sama żyła w dobrobycie i dostatku. Wszystkich dziwiło tylko to, że będąc tak bogatą, nie przyjęła nikogo na służbę. Stroniła też od ludzi, toteż uważano ją powszechnie za dziwaczkę i tak już zostało.
Minęło kolejnych dziesięć lat. Wdowa coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Nocami często dręczyły ją różne koszmary, a samotność doskwierała okrutnie.
Pewnej nocy coś ciężkiego usiadło na jej piersiach. Oddech stawał się coraz krótszy. Wtedy zrozumiała, że przyszedł kres jej życia. Ostatkiem sił uczyniła znak krzyża, potem bezwładne ręce osunęły się na boki, znieruchomiały.
Po dwóch dniach jedna z sąsiadek odwiedziła Barbarę. Kołatała do drzwi, ale nikt jej nie otworzył. Okazało się, że były one otwarte.
– Pani Barbaro, Pani Barbaro ! – krzyczała z dołu, lecz nikt nie odpowiadał.
– Dziwne – pomyślała – przecież kupcowa nie mogła wyjść i zostawić otwartego domu. To do niej niepodobne. Postanowiła zajrzeć też na górę. Drewniane schody skrzypiały pod ciężarem stóp. Powoli uchyliła drzwi jednego z pokoi i wtedy jej oczom ukazał się niecodzienny widok. W pościeli leżała martwa kupcowa, a u jej wezgłowia siedziała sowa. W dziobie trzymała błyszczący pierścień. Kobieta spoglądała szerokimi oczami to na martwą sąsiadkę, to na nieruchomego ptaka. Wtedy dopiero domyśliła się, skąd pochodziło tajemnicze bogactwo Barbary.
Barbarę Duchnę pochowano na cmentarzu w Niborku w kwietniowe popołudnie 1825 roku. Co stało się z ptakiem ?
Ludzie opowiadali potem, że to nie był zwyczajny ptak, tylko duch niższego rzędu, który pojawiał się w okolicach Działdowa i Niborka. Nazywano go Chobołdem lub Kołbukiem i chociaż obszukano cały dom nieboszczki, zaglądano we wszystkie zakamarki, nigdzie nie znaleziono puchatej sowy. Podobno wyleciała przez komin i zapewne znalazła inną opiekunkę, której przynosiła różne kosztowności.
……………
1.Nibork, to jedna z polskich nazw Nidzicy, używana w dawnych wiekach, aż do 1945 roku. Inne spolszczone nazwy Nidzicy to: Nidbork, Niedzbork, ostatecznie Nibork. Natomiast nazwa urzędowa miasta brzmiała, Neidenburg.
Scenariusz lekcji języka polskiego w klasie V
z tematyki regionalnej oparty na „Legendzie o herbie Nidzicy” pochodzącej z książki „Legendy Ziemi Nidzickiej” autorstwa R. Orszulaka.
Temat lekcji:Poznajemy „Legendę o herbie Nidzicy”.
Cele operacyjne:
Uczeń :
— Analizuje następstwa przyczynowo – skutkowe zdarzeń.
— Poznaje na podstawie legendy najważniejsze elementy świata przedstawionego (czas, miejsca zdarzeń, przestrzeń, wymienia głównych bohaterów postacie drugoplanowe, wydarzenia);
— Dzieli tekst na części, kieruje się akapitami;
— Sporządza plan wydarzeń zachowując następstwa przyczynowo – skutkowe;
— Używa w planie rzeczowników, które nazywają czynności;
— Doskonali umiejętność posługiwania się tekstem;
— Kształci umiejętność zapisu równoważników zdania;
— Uczy się samodzielnej pracy nad rozwiązywaniem postawionego zadania i współpracy w grupie;
— Odkrywa wartości poznawcze tekstu;
— Obserwuje, analizuje i ocenia postawy bohaterów.
Formy pracy: indywidualna i zbiorowa.
Pomoce dydaktyczne:
teksty legendy podzielone na cztery części, ilustracja herbu Nidzicy, widokówki, foldery ukazujące Nidzicę i okolice.
Tok lekcji:
Nauczyciel dzieli uczniów na czteroosobowe grupy. Każda grupa otrzymuje cztery fragmenty tekstu legendy, które należy ułożyć w jeden zwarty tekst. Następnie nauczyciel rozdaje arkusze pracy.
Arkusz pracy ucznia:
1. Z podanych czterech fragmentów tekstu ułóżcie cały tekst legendy.
2. Przeczytajcie uważnie cały tekst legendy.
3. Powiedzcie, gdzie toczy się akcja wydarzeń opisanych w legendzie?
4. Kim jest główny bohater i czego się o nim dowiedzieliście z tekstu?
5. Wyjaśnijcie krótko, kim są postacie drugoplanowe?
6. Podzielcie tekst na części kierując się akapitami.
7. Ułóżcie plan wydarzeń, nadając tytuły poszczególnym częściom legendy.
Grupy prezentują ułożone plany wydarzeń, najciekawszy, wybrany przez uczniów, zostanie zapisany do zeszytów.